Jerzy Wojciech WYPIÓRKIEWICZ Urodzony na Polesiu Lubelskim, gdzie jak wspomina „woda czysta i trawa zielona”. Zafascynowany od urodzenia lotnictwem. Jako trzyletni „młodzieniec” obserwował loty samolotów w 1939 roku, w tym lotników z Grupy Operacyjnej gen. Kleeberga. W latach późniejszych zainteresował się czynnie historią polskiego lotnictwa, głównie postacią gen. Ludomiła Rayskiego. Napisał wiele artykułów o tematyce lotniczej, następnie książkę poświęconą temu Generałowi pt. „Orły i pingwiny”. Druga jego książka została poświęcona Przyjacielowi i Mistrzowi, Wacławowi Subotkinowi, wieloletniemu obrońcy czci i honoru Gen. Rayskiego. Nosi ona tytuł: „Testament Orła”. Trzecia jego książka, stanowiąca kalendarium życia i walki gen.Rayskiego została nagrodzona I-szą nagrodą w Konkursie im.Bolesława Orlińskiego, ale do dziś nie została wydana publicznie, a istnieje tylko jako wydanie domowe w kilkunastu egzemplarzach. Nosi ona tytuł: „Z Czasławia na Mortlake”. Drugą niejako jego pasją jest poszukiwanie prawdy i upamiętnianie bohaterskich czynów partyzantów walczących z komunistycznym zniewoleniem w latach 1944-53 na Lubelszczyźnie i Podlasiu. Jako dziesięcioletni chłopak miał honor poznać kilku głośnych dowódców WiN i NSZ z Lubelszczyzny, którzy bywali częstymi gośćmi w jego domu rodzinnym. To wywarło niezatarte piętno na jego umyśle i sposobie rozumienia powojennej rzeczywistości, było też inspiracją do powstania kilkudziesięciu biogramów znanych ludzi podziemia antykomunistycznego publikowanych głównie na łamach zaprzyjaźnionej Wrocławskiej Gazety Polskiej, której do dziś jest współpracownikiem. W wieku już „dość” zaawansowanym postanowił spisać swoje wspomnienia z pierwszych kilkunastu lat życia, czyli głównie pierwszych lat tzw. władzy ludowej, która na naszym terenie umacniała się w asyście sowieckich bagnetów i wozów pancernych. Wspomnienia owe noszące tytuł: „Między Parczewem a Włodawą” istnieją tylko w formie ilustrowanego, oprawionego wydruku komputerowego. Z kart tych wspomnień wyłania się dramatyczny splot okoliczności, które w konsekwencji doprowadziły do osiedlenia się w Rykach jego rodziny. Mianowicie, przynależność jego Ojca do organizacji WiN, oraz częste wizyty oddziału partyzanckiego w domu rodzinnym spowodowały oczywiste represje. Wiosną 1946 roku Ojciec został osadzony na Zamku w Lublinie i wraz z kolegami oczekiwał wyroku. W tym krwawym okresie kara śmierci była na porządku dziennym. Wyratowała go amnestia z lutego 1947 roku, ale Ojciec już na zawsze w PRL-u pozostał „wrogiem ludu”, co skutkowało, że tułali się z miejsca na miejsce, przerzucani decyzjami władzy ludowej nie mogąc na dłużej zagrzać miejsca, gdyż za nimi szły opinie Urzędu Bezpieczeństwa z Włodawy i osobiście jeden funkcjonariusz, który „odpuścił” dopiero po kilku latach gdy zamieszkali w Podzamczu koło Maciejowic. Z Podzamcza przenieśli się do Trojanowa, a to znaczyło że Ojciec został powołany na stanowisko ichtiologa w Zespole Rybackim PGR, Ryki- Bogusze. W ten sposób jego syn, Jerzy,Wojciech znalazł się w Ryckim Liceum w klasie IX. Był rok 1952. Tak wspomina tamten okres: „W ryckiej szkole panowała bardzo przyjazna atmosfera, tworzona przez grono sympatycznych nauczycieli: byli to m.in. dyrektor Bernaciak, panie: Królikowa, Gawrońska, Gąsecka, Woźniakowa, Romoszyńska, Skalska panowie: Jędrych, Kieliszek, Makulec, Zając. We wdzięcznej pamięci zachowałem całą plejadę urodziwych koleżanek i bardzo zaprzyjaźnionych kolegów, a między nimi panny z mojej klasy: Marysia Kryczka, Bosia Piątkowska, Basia i Danusia Wielgosz, Krystyna Kordówna, Anna i Krystyna Mrozowskie, z klasy młodszej Teresa Ciszek, Fela Domańska, Helena Kujda, Jadzia Surmacz, Basia Grzechnik, Teresa Rodak, Eliza Wójcik i chłopaki: Ferdek Bieńczyk, Stefan Kryczka, Henio Kamiński, Marek Kurek, Miecio Lipniacki, Rysiek Milik, Wiesiek Kępka, Jasio Sergiel, Bronek Szewczyk, Andrzej Wielgosz i z klasy młodszej: Aldek Cieśla, Rysiek Celiński, Tadek Kuchnio, Kazik Zduńczak,Jasio Łubianka. Klasa X ryckiego gimnazjum.
Nauczyciele,środkowy rząd z lewej: p.Królikowa,p.Makulec,p.Skalska,p.Jędrych p.Woźniakowa,p.Gąsecka,p.Kieliszek p.Gawrońska Ta przemiła atmosfera była kilkakrotnie przerywana przez ingerencję miejscowych i powiatowych funkcjonariuszy UB. Uczniowie byli represjonowani za nieprawomyślny udział np. w kółku różańcowym, służenie do mszy św. a nawet za pisanie złośliwych uwag na afiszach kinowych w rodzaju: „dobre bo ruskie”. Kończyło się to kilkudniowym aresztem i biciem gumową pałką w tylną część ciała.”
Wojtek mieszkając w Trojanowie, w miesiącach letnich do szkoły dojeżdżał ponad 10 km rowerem, a zimą mieszkał na stancji u bardzo gościnnej rodziny naczelnika poczty, państwa Milików. Po jakimś czasie pojawiła się możliwość zamieszkania w Dąbi Starej, w odremontowanym domku po Zaborowskich, których władza ludowa upaństwowiła, czyli wygnała precz. Stąd do Ryk było już tylko 4 kilometry. W swojej „wędrówce ludów” rodzina Wypiórkiewiczów zamieszkała w pierwszym bliźniaku na Boguszach, potem w trzecim, a w końcu gdy Ojciec przechodził na emeryturę, zamieszkał z żoną w pobliżu szpitala, na. ul.Żytniej 21. Tam mieszkali do śmierci… Zajrzyjmy znów do fragmentów pamiętnika aby dowiedzieć się nie tylko o losach rodziny Wypiórkowiczów,ale także o sytuacji w kraju i jak ją widział i ocenił Jerzy Wojciech.
„Podczas gdy Rodzice przeprowadzali się do Podzamcza, ja zdałem do ósmej klasy w Gimnazjum im. B.Prusa w Siedlcach i zamieszkałem w przyszkolnej bursie. Tam koledzy, mieszkańcy różnych stron Podlasia, snuli opowieści o znanych im okolicznościach walk partyzanckich z sowieckim NKWD i swojskim UB, w których to opowieściach często powtarzały się doskonale znane nam dziś pseudonimy: Łupaszko, Młot, Huzar, Brzask, Lampart. W relacjach kolegów właściciele tych konspiracyjnych pseudonimów, jawili się jako współcześni herosi, bohaterscy bojownicy o niepodległą Polskę, obdarzeni lisią chytrością i niebywałą odwagą, graniczącą z bezczelnością, legendarni wodzowie, którzy nigdy nie przegrywali i nigdy się nie poddali. Taka była rzeczywiście prawda o tych wspaniałych polskich patriotach, którą to wiedzę w pełni można posiąść dopiero po półwiecznym zakłamywaniu, opluwaniu, fałszowaniu i skazywaniu na milczenie.
Ojciec mimo uwolnienia się po latach od kurateli Matczuka, na zawsze pozostał już obywatelem drugiej kategorii, wrogiem ludu, ale też nigdy nie dał się wtłoczyć w struktury komunistyczne, nigdy nie wstąpił do PPR, ani do PZPR, choć permanentnie był naciskany i mamiony stanowiskami czy apanażami. Był twardy jak głaz i chwała Mu za to, że nie dał się ześwinić i nie poszedł lizać ręki, która go torturowała! Po Podzamczu, przyszła kolej na Trojanów. Ten sam Trojanów, w którego najbliższej okolicy, w Piotrówku, poległ sławny dowódca zgrupowania poakowskiego północnej Lubelszczyzny, „Orlik”. Działo się to parę lat wcześniej, w 1946 roku, ale pamięć w narodzie była jeszcze żywa. Z tegoż Trojanowa zacząłem jeździć rowerem do Liceum w Rykach. Traf, lub palec Boży chciał, iż dyrektorem owego liceum był w tamtym czasie Lucjan Bernaciak, rodzony brat i ścisły współpracownik majora „Orlika”... Pan Lucjan po kilku miesiącach wyprowadził się z Ryk, gdyż podobnie jak my na Podlasiu, tak on tu był stale obiektem zainteresowania nowej władzy. Wśród moich kolegów licealnych licznie powtarzały się takie nazwiska jak: Kuchnio, Królik, Rodak, Warowny, Wielgosz, Wojtaś. Te nazwiska, o czym wiemy dopiero od niedawna, należały do czynnych żołnierzy zgrupowania „Orlika”, zatem znaczna część moich ówczesnych kolegów była związana z nimi więzami krwi, ale o tym nikt w tamtych czasach nie miał prawa się dowiedzieć, z oczywistych powodów. Ledwie rozpocząłem dziewiątą klasę liceum, gdy w Zbereżu nad Bugiem padł od kul ubeckich, znajomy z tamtej opisywanej kolacji, Edward Taraszkiewicz „Żelazny”, jeden z ostatnich dowódców WiN na Lubelszczyźnie. Broni nie złożył jeszcze „Wiktor”, oraz jego wierny towarzysz „Lalek”. Nie wypuścili broni z rąk do końca swoich dni, do ostatniego tchnienia... „Wiktor” zginął w dwa lata po „Żelaznym”, a „Lalek” śmierć poniósł jako ostatni z partyzantów antysowieckiego powstania na terenach Polski, w dniu 21 października 1963 roku!!! W większości przypadków był to skutek zdrady. W ściganiu ostatnich ludzi podziemia we włodawskiem, ubecji pomagały setki wyszkolonych i wprowadzonych tam agentów. Byli też miejscowi informatorzy, rekrutujący się głównie z MO, ORMO i PPR, niemniej zdarzali się też zwykli mieszkańcy, przymuszeni torturami do współpracy lub zwabieni obiecywanymi, wielkimi nagrodami za wskazanie kryjówki ściganych. Uczęszczając do Liceum w Rykach nie miałem pojęcia, że tam na Ziemi Włodawskiej, gdzie urodziłem się i wychowałem, giną kolejno ostatni z najlepszych synów tej ziemi, miażdżeni rękami nowej władzy, która kazała nazywać się „ludową”. Nie miałem również pojęcia, że tuż obok, kilkanaście kilometrów od Ryk, działa jeszcze oddział WiN, Romana Dawickiego „Lonta”, przysparzając lokalnej powiatówce UB w Łukowie niemało kłopotu. Ścisła blokada informacyjna nie pozwoliła nam również zdobyć wiadomości o śmierci „Lonta”, który zmarł na galopujące suchoty w wieczór wigilijny 1951 roku. Nie mieliśmy również pojęcia, że jego oddział istniał nadal aż do 1954 roku, kiedy to zginął w walce jego ostatni żołnierz. W tym właśnie roku zdawałem maturę..”
„Kierując się swoimi, poczętymi jeszcze w dzieciństwie, dawnymi marzeniami, po zdaniu matury postanowiłem zostać sławnym lotnikiem. Pomysł wydawał się być prozaicznie prosty, jako że kilka kilometrów od Ryk, znajdowała się najsłynniejsza w Europie uczelnia lotnicza, „Szkoła Orląt” w Dęblinie. Wstępne badania lekarskie wybiły mi jednak z głowy ten ze wszech miar ciekawy pomysł.
Nie mogąc zatem zrealizować młodzieńczego marzenia, zostałem zagorzałym entuzjastą historii naszego lotnictwa, którą to pasję kultywuję do dnia dzisiejszego. Miałem szczęście poznać wielu sławnych ludzi lotnictwa, kontakty z którymi utrzymuję do dziś. Niestety, wielu z nich wystartowało już w długodystansowy lot do wieczności, a byli żywą kopalnią wiedzy o polskim lotnictwie i tym przedwojennym i tym, którym zachwycano się w czasie drugiej wojny światowej na Zachodzie. Najsławniejszym z nich był Stanisław Skalski, bohater Kampanii Wrześniowej, bohater Bitwy o Anglię, bohater Cyrku Skalskiego, osądzony w PRL i skazany na karę śmierci za rzekome szpiegostwo. Bywałem u Niego w jego mieszkanku opodal Belwederu, gdzie pięknie i barwnie opowiadał o swoich przeżyciach wojennych, na wielu frontach tamtej wojny. Wspominał też ową przepowiednię, którą wygłosił niemiecki pastor, na polu pod Toruniem, gdy rankiem 1 września 1939 roku, po zestrzeleniu niemieckiego, rozpoznawczego Henschla, wylądowawszy opodal dymiącego jeszcze samolotu wroga, opatrywał jego ranną załogę i bronił przed rozwścieczonym tłumem. Ów pastor, dziękując Skalskiemu za ten gest samarytański, powiedział:" (...) Jako pastor i Niemiec dziękuję panu, panie poruczniku za to co pan dla nich uczynił. I z całą mocą kreśląc nad nim znak krzyża, dokończył: Niech Bóg ma pana w swojej opiece". Skalski wierzył święcie w przeznaczenie, dlatego też to spotkanie z pastorem uznał za dobry omen i jak sam opowiadał był przekonany, że przeżyje szczęśliwie całą wojnę. Przepowiednia się sprawdziła, ale o mały włos skończyłby na szubienicy za sprawą władzy ludowej w Polsce, ale to działo się już po wojnie. Prezydent Bierut, pełniący wówczas obowiązki Polaka, łaskawie Skalskiego ułaskawił, wbrew jego woli co prawda. Gdy Skalskiego więzienni oprawcy namawiali by pisał prośbę o łaskę do Bieruta, odparł stanowczo: "do tego skurwysyna pisać nie będę". Ale ktoś to zrobił za niego. Skalski był zbyt znaną osobistością w lotniczym świecie, by można było Go ot tak po bolszewicku zamordować, choć w majestacie zbójeckiego prawa.
Kończąc wspomnienia z rodzinnej „wędrówki ludów” Jerzy Wojciech napisał: „Rodzice osiedlili się koniec, końców na stałe w Rykach. Ojciec zajmował się rybołówstwem śródlądowym w miejscowym Zespole Gospodarstw Rybackich, a Mama zajmowała się domem. Siostra Maria, zwana Manulą, została geologiem, a mały Krzysio wyrósł na dużego Krzysztofa, ukończył Wydział Rybactwa Śródlądowego na olsztyńskiej uczelni i śladami Ojca został znanym hodowcą karpi oraz doskonałym myśliwym na Śląsku Cieszyńskim.
Z rodzicami przy ulicy Kolejowej
Ojciec po przejściu na emeryturę, niezbyt długo cieszył się wolnym czasem i swobodą. Zmarł w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Mama przeżyła go o lat dwadzieścia i zmarła w wieku dziewięćdziesięciu lat z okładem. Ja z siostrą osiedliliśmy się w Warszawie i pędzimy żywot mieszczuchów, a brat Krzysztof zamieszkał w pięknej okolicy u źródeł Wisły, koło Bielska Białej. Mnie przypadło mieszkać na Dolnym Mokotowie, nieopodal ulicy Rakowieckiej i w pobliżu kościoła św.Katarzyny. „Rakowiecka” zasłynęła w Kraju jako jedna z najgorszych katowni UB. Tę mało chwalebną rolę pełniło więzienie mokotowskie, przy tej wspomnianej uprzednio ulicy.
Tam zbiegały się śmiertelne ścieżki większości dowódców polskiego antysowieckiego powstania, tam też ginęli, najczęściej bezimiennie, zakopani w plastikowych workach, w miejscach najczęściej nieznanych. Jedyny ślad jaki po nich pozostał, to wieczna pamięć w naszych sercach i pomnik, ufundowany przez społeczeństwo stolicy na miejscu domniemanego pochówku setek bohaterów antysowieckiego podziemia, koło kościoła św. Katarzyny na Służewie. Starzy mieszkańcy okolic kościoła powiadają, że w tamtych latach, co noc słychać było turkot jednokonnego wozu, który kursował między „Rakowiecką”, a dolinką za wspomnianym kościołem. Tam turkot przycichał...".
Serdecznie dziękuję Jurkowi Wypiórkiewiczowi za udostępnienie swoich wspomnień oraz zdjęć.AC |